piątek, 26 kwietnia 2013

Akt IV

... w którym hurr durr derp derp

Skoro już podpadłem żonie wychodząc na rower pod jej nieobecność, to uznałem, że mogę iść na całość i przespać się ze wszystkimi jej koleżankami wyjść jeszcze raz. Tym razem postanowiłem pojechać do mojej naj-naj-naj ulubionej koleżanki z pracy, jedyne 30 kilometrów od miejsca startu.

Trasa poprowadziła mnie ścieżkami rowerowymi przez miasto (nuda w chuj), obok stadionu Lecha.

Strona jasna 


Strona ciemna
 
 
Zaraz za stadionem zrobiło się bardziej interesująco, bo trasa skręcała w Lasek Marceliński, gdzie tego dnia odbywały się chyba jakieś quasi-sportowe zawody biegaczy, bo tu i ówdzie rozpięto taśmy, a w okolicy kręciła się spora grupa osób ubranych w ciuchy do biegania. Jeden z nich bez większej żenady ściągnął legginsy do kolan razem z bielizną, żeby poprawić sobie topa. Niestety zdjęcia nie zrobiłem.
 
Lasek Marceliński. Wygląda zupełnie jak każdy inny las.
 
 
Z Lasku Marcelińskiego wyjechałem do jakiejś willowej dzielnicy, gdzie z właściwą sobie gracją lekko się zgubiłem, stresując grubego kota wylegującego się na słońcu. W końcu jednak trafiłem tam, gdzie miałem trafić, to jest na zajebiście dziurawą ulicę Witnicką, która następnie zaprowadziła mnie do lasów komunalnych przy Bukowskiej.
 
 To nie jest Lasek Marceliński, choć wygląda tak samo.
 
 
Stąd już tylko kawałek do Przeźmierowa, skąd boczną drogą ruszyłem przez Wysogotowo w stronę Lusowa.
 
 
 Szosa Wysogotowo-Lusowo
 


 
Miejscowości położone wzdłuż trasy były wyludnione jak po przejściu epidemii dżumy. Wynika z tego niezbicie, ze najlepsza pora na rowerowe wyprawy na prowincję to pora niedzielnej mszy.
 
 
Tym razem droga prowadziła pod autostradą A2. I'm the bum of the world uuuuuu.
 
W Lusowie pod kościołem kupiłem od pana pyszne jabłka. Powiedziałem panu, żeby nie wydawał mi reszty z tych 2 zł, na co on odrzekł, że chyba ochujałem (parafrazując).
 
 

 
Kościół w Lusowie. Trwała akurat jakaś uroczystość, więc cała miejscowość wyglądała na absolutnie wymarłą.
 
Z Lusowa dość szitowa, pełna dziur droga prowadziła w stronę Lusówka (gratuluję inwencji nazwotwórczej Wielkopolsko), teoretycznie brzegiem Jeziora Lusowskiego.
 
Teoretycznie gdzieś za horyzontem jest Jezioro Lusowskie
 
Teoretycznie, bo faktycznie go nie widać. Sama droga jest jednak dość malownicza, choć prowadzi przez pola, przez co wiatr potrafi się dać we znaki. 
 

Na zdjęciu: malownicza trasa

Te dwa białe punkty to łabedzie pływające w dużej kałuży na polu. Nie, ja też nie rozumiem.
 
Dalsza część trasy prowadziła przez Jankowice. Jankowice to pełna uroku osada, gdzie dystyngowani mieszkańcy przechadzają się w melonikach po zacienionych alejkach.... haha nie. W Jankowicach tubylcy puszczają wieśniacką muzykę przez głośniki w komórkach, a do tego do oka wleciała mi muszka, więc fuck you very much, Jankowice (jeśli ktoś mieszka w Jankowicach, to serdecznie przepraszam, ale naprawdę muszka wleciała mi do oka i negatywnie nastroiła mnie do tej miejscowości).
 
 
Na zdjęciu: na pewno nie Jankowice
 
Z Jankowic blisko już do celu mojej podrózy. Po drodze minąłem jeszcze gigantyczną rezydencję na wzgórzu, której nie powstydziłby się nawet Justin Bieber gdyby został papieżem. Na wszelki wypadek nie robiłem zdjęć by nie denerwować snajperów na wieżyczkach strażniczych.
 
To już naprawdę koniec
 
Po wizycie u naj-koleżanki (ma naprawdę zajebisty domek, chcę się przeprowadzić na wieś) pozostało już tylko wrócić do domu mniej więcej tą samą drogą, choć zamiast przejazdu przez las komunalny i Lasek Marceliński wybrałem jazdę dziwacznym tworem udającym ścieżkę rowerową wzdłuż Bukowskiej (serio, jest to ścieżka rowerowa przechodzaca z ciągu pieszo-rowerowego w ciąg pieszo-samochodowo-rowerowy, z oznakowaniem robionym przez kogoś w zaawansowanym stadium uzależnienia od cracku), a później ścieżką rowerową wzdłuż Bułgarskiej (przypominającej tor przeszkód, z pieszymi w charakterze pachołków). 
 
Super cool story, bro.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz