poniedziałek, 10 czerwca 2013

Akt VI

...w którym trolololo.

Listopad w tym roku jest wyjątkowo piękny, udało nam się więc w pewien pogodny piątek wyrwać na kolejną rowerową eskapadę. Niestety, popularność tego bloga i jego bohaterów sprawiły, że w Poznaniu jesteśmy spaleni (spróbujcie pojechać gdzieś rowerem kiedy tabuny siks mdleją na wasz widok i przewracają się prosto pod koła), zapakowaliśmy więc rowery do dresowozu i ruszyliśmy na gościnne występy w Murowanej Goślinie.

Na miejscu okazało się, że przykręcenie koła i ustawienie hamulców jest nieco bardziej skomplikowane niż ich odkręcenie, ale po zaledwie pół godzinie dłubania kluczami mogliśmy zanurzyć się w dzikie ostępy Puszczy Zielonki.
 
 
 
To jeszcze nie puszcza, ale prawie
 
 


A pierdolnę se leśniczówkę w środku niczego
 
 
Jak widać na powyższym zdjęciu, droga na początkowym etapie była dość piaszczysta. Tak piaszczysta, że Najlepsza z Żon po przejechaniu mniej więcej dwustu metrów zaliczyła debiutanckiego dzwona. Cóż, jak mawiał Wiedźmin, rowerzysta bez otartego kolana to kutas, nie rowerzysta... w każdym razie ktoś gdzieś powiedział coś podobnego.
 
 
Woda występuje w puszczy
 
 
Urozmaicone krajobrazy Wielkopolski
 
 
Po przejechaniu kilkuset metrów szlak przestał być piaszczysty, ale za to stał się piaszczysty i pod górę.  Na szczęście wkrótce wyjechaliśmy z lasu na asfaltową drogę prowadzącą brzegiem jeziora Karpnik.
 


Zamieszkałbym w tym domku, ale pewnie nie mają Internetu
 

 
Kawałek dalej od drogi odchodziła leśna ścieżka prowadząca nad brzeg jeziora Kamińsko, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka minut by podziwiać widoki.
 
Półnadzy kolesie z lewej strony kadru nie należeli do tych podziwianych widoków
 
Wyznaczający szlak Małej Pętli Puszczy Zielonki nie byli chyba zbytnimi fanami asfaltu, bo trasa po chwili zbaczała w dziurawą jak sito gruntową drogę, dzięki której można było zaoszczędzić jakieś 100 metrów jazdy kosztem porządnego wytrzęsienia tyłka. Wyjechaliśmy w miejscowości Pławno, gdzie zatrzymaliśmy się na popas, jedząc lody i fantazjując o kupnie położonego nieopodal pod lasem domu.
 
Nic prostszego, wystarczy tylko bym był bogaty
 
 
W Pławnie droga skręcała w lewo obok przystanku autobusowego, wiodąc ponownie w las obok gospodarstwa, gdzie pasły się konie i kucyki. Na widok zwierząt Najlepsza z Żon zrobiła "ŁIIIIIIIIIIII" i kolejne pół godziny spędziła przyklejona do siatki.
 
 

Emo kucyk

 
 
Emo brat kucyka (albo siostra, nie zaglądałem)
 
Koń patrzący z politowaniem na idiotę robiącego mu zdjęcie
 

Koń 2
 
 

U mnie po staremu, a u ciebie?
 

 

Dobra, muszę kończyć, bo mi siano wykipi
 
 
Na siatce zawieszone były tablice informujące, że "KUCE GRYZĄ", niestety na szczęście nie pogryzły Najlepszej z Żon.
 
 

Imponująca hacjenda po drugiej stronie ulicy, z równie imponującym syfem na podwórku
 
W tym miejscu trasy znów pojawił się piach i zapytał, czy tęskniliśmy. Po chwili dołączyła do niego górka z okrzykiem "hej podobno jest impreza!?!?", na szczęście szybko im się znudziło i znów jechaliśmy utwardzoną drogą, przez las i mniej więcej w dół.
 
Las
 

Ten dom też chcę mieć
 
 
We wsi Zielonka na chwilę zatrzymaliśmy się przy wejściu do lokalnego arboretum, ale plebsowi na rowerach zakazano wstępu na jego teren , pozostało nam więc zrobić trochę zdjęć.
 






Drugą atrakcją Zielonki był kolejny malowniczo położony dom. Wspólnie z Najlepszą z Żon doszliśmy do wniosku, że on również będzie nasz, tylko skąd weźmiemy tyle czasu, żeby w każdym z naszych domów mieszkać? Problemy pierwszego świata...
 

Dom z tymczasowymi lokatorami, którzy jeszcze nie wiedzą, że są tymczasowi
 
 
Kawałek dalej Najlepsza z Żon poznała nowego przyjaciela, z którym zrobiła sobie pamiątkową sweet focię.
 

 
Mój typ urody
 
Trasa w tym miejscu zrobiła się nieco monotonna, leśny krajobraz jedynie gdzieniegdzie urozmaicony był ciekawszymi elementami.
 
Dom w głębi lasu
 

Leśniczówka z indorami (chyba z indorami? w każdym razie wydawały dźwięki jakby im kość stanęła w gardle)
 
Po kilku kilometrach przekroczyliśmy drogę Poznań-Wągrowiec, a nawierzchnia z ubitej zamieniła się w brukowaną. Na bruku rowerami trzęsło tak, że dzwoniłem zębami jakbym siedział goły w przerębli, tymczasem Najlepsza z Żon stwierdziła, że to lepsze niż wibrator i ona właściwie tu może zostać.   
 
 
 
 
 
Mmm tak, właśnie tam
 
 

Zainteresowanym rowerzystkom namiary GPS na drogę mogę przesłać na priv
 
 
Trasa zaprowadziła dalej do miejscowości Wojnowo, gdzie główną atrakcję stanowił rozpadający się budynek z kominem, który prawdopodobnie w ciągu najbliższego roku przewróci się i kogoś zabije (tutaj pierwsi to przeczytaliście).
 

Kawałek dalej okazało się, że właściwie to już tutaj byliśmy, tylko że samochodem i wjeżdżaliśmy od drugiej strony miejscowości. Zjedliśmy też po raz kolejny lody i spotkaliśmy kolesia z tuzinem tatuaży i kilometrową na oko kartoteką karną. Tak, Wojnowo to bardzo ciekawa miejscowość zzzzz.

Dalsza droga przebiegała właściwie bez większych rewelacji, może poza tym, że ktoś uznał iż wysypanie nawierzchni tłuczonym szkłem, ceramiką i gruzem będzie doskonałym pomysłem. Potem już tylko kolejne pół godziny gmerania kluczami przy rowerze i mogliśmy wrócić do Poznania.
 
Z ciekawostek: prawie czterdziestokilometrowa trasa mocno znów dała się we znaki Najlepszej z Żon, a konkretnie jej pośladkom, niemniej jednak są postępy, bo nie mogła siedzieć prosto tylko przez dwa dni zamiast czterech.
 
 
- stary, jak ostatnio skończyłem z moją to dwa dni chodziła bokiem hehe
 
 





środa, 1 maja 2013

Akt V

...w którym jeżdżę z żoną, hosanna!
 
Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym mogłem spełnić swój małżeński obowiązek i wybrać się na przejażdżkę rowerową z Księżną Ratajską. Z niewiadomych powodów (czyt. bo zapomniałem) nie wzięliśmy niestety ze sobą żadnego aparatu fotograficznego, niniejszą nocię zdobić będą zatem zamienniki.


Ja i żona na rowerach, for real
 
Na cel dziewiczej podróży wybraliśmy Maltę (how original), a później "się zobaczy". W moim przypadku "się zobaczy" oznacza jakiś idiotyczny trip bez przygotowania (przykładowo, kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi wybrałem się "na godzinkę" na rower, po czym fantazja zawiodła mnie do Piotrkowa Trybunalskiego, skąd wróciłem po 6 godzinach, pedałując rzęsami), miałem jednak ze sobą nienawykłą do jazdy rowerem żonę i liczyłem, że to utemperuje moje zapędy.
 
Przysięgam kochanie, nie powiedziała mi, że jest w ciąży
 
Wzdłuż Malty prowadzi wygodna ścieżka rowerowa, z dobrze widocznym znakiem "zakaz ruchu pieszych" przy wjeździe, dwa metry obok jest też szeroki deptak dla ruchu pieszego. Zgadnijcie, którą drogę wybierają piesi.

Na górze róże
Na dole fiołki
Wykurwiać ze ścieżki
 
Trasa prowadzi wchodzi następnie w las i prowadzi wzdłuż ogrodzenia Nowego ZOO. Najlepsza z żon w tym miejscu zaczęła zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia i wreszcie mogłem powiedzieć jej to, co ona zawsze mówi mi w sypialni ("musisz popracować nad kondycją, kochanie").
 
 
Za lasem trasa przekracza ulicę i dalej prowadzi skrajem Stawu Borowik, by następnie zakręcić, dobić z powrotem do ulicy Browarnej i znów skręcić nad wodę, tym razem nad Młyński Staw. Dróżka prowadzi dalej przez las, do grobli dzielącej Młyński Staw i Staw Antoninek. Koło grobli minęliśmy jakąś młodzież, prawdopodobnie pacjentów lokalnego Ośrodka Leczenia Przewlekłego Nieżytu Nosa, bo nikt z odrobiną powonienia nie przebywałby dobrowolnie w miejscu, w którym tak koszmarnie jebie.
 
Wyobraźcie sobie, jak bardzo musiało śmierdzieć by ten gość zrobił taką minę. Już? To na grobli śmierdziało bardziej.
 
Droga prowadziła dalej wzdłuż torów kolejowych, po czym odbiła w lewo w las, gdzie mimo dość dziurawej nawierzchni jechało się bardzo przyjemnie (bo nie było tam żadnych ludzi).
 

Tak jeździliśmy (nie)
 
Leśna droga przeszła w ulicę Majakowskiego, która doprowadziła nas do ulicy Dymka, czyli praktycznie na miejsce startu, skąd przez Chartowo wróciliśmy do domu. Po podliczeniu odległości okazało się, że przejechaliśmy ponad 20 km, choć zupełnie nie czuło się tej odległości... to znaczy ja nie czułem, bo Najlepsza z Żon przez kolejnych kilka dni siadać mogła tylko na mięciutkich podłożach.
 
 
 

 
Umrę za to, ale było warto

piątek, 26 kwietnia 2013

Akt IV

... w którym hurr durr derp derp

Skoro już podpadłem żonie wychodząc na rower pod jej nieobecność, to uznałem, że mogę iść na całość i przespać się ze wszystkimi jej koleżankami wyjść jeszcze raz. Tym razem postanowiłem pojechać do mojej naj-naj-naj ulubionej koleżanki z pracy, jedyne 30 kilometrów od miejsca startu.

Trasa poprowadziła mnie ścieżkami rowerowymi przez miasto (nuda w chuj), obok stadionu Lecha.

Strona jasna 


Strona ciemna
 
 
Zaraz za stadionem zrobiło się bardziej interesująco, bo trasa skręcała w Lasek Marceliński, gdzie tego dnia odbywały się chyba jakieś quasi-sportowe zawody biegaczy, bo tu i ówdzie rozpięto taśmy, a w okolicy kręciła się spora grupa osób ubranych w ciuchy do biegania. Jeden z nich bez większej żenady ściągnął legginsy do kolan razem z bielizną, żeby poprawić sobie topa. Niestety zdjęcia nie zrobiłem.
 
Lasek Marceliński. Wygląda zupełnie jak każdy inny las.
 
 
Z Lasku Marcelińskiego wyjechałem do jakiejś willowej dzielnicy, gdzie z właściwą sobie gracją lekko się zgubiłem, stresując grubego kota wylegującego się na słońcu. W końcu jednak trafiłem tam, gdzie miałem trafić, to jest na zajebiście dziurawą ulicę Witnicką, która następnie zaprowadziła mnie do lasów komunalnych przy Bukowskiej.
 
 To nie jest Lasek Marceliński, choć wygląda tak samo.
 
 
Stąd już tylko kawałek do Przeźmierowa, skąd boczną drogą ruszyłem przez Wysogotowo w stronę Lusowa.
 
 
 Szosa Wysogotowo-Lusowo
 


 
Miejscowości położone wzdłuż trasy były wyludnione jak po przejściu epidemii dżumy. Wynika z tego niezbicie, ze najlepsza pora na rowerowe wyprawy na prowincję to pora niedzielnej mszy.
 
 
Tym razem droga prowadziła pod autostradą A2. I'm the bum of the world uuuuuu.
 
W Lusowie pod kościołem kupiłem od pana pyszne jabłka. Powiedziałem panu, żeby nie wydawał mi reszty z tych 2 zł, na co on odrzekł, że chyba ochujałem (parafrazując).
 
 

 
Kościół w Lusowie. Trwała akurat jakaś uroczystość, więc cała miejscowość wyglądała na absolutnie wymarłą.
 
Z Lusowa dość szitowa, pełna dziur droga prowadziła w stronę Lusówka (gratuluję inwencji nazwotwórczej Wielkopolsko), teoretycznie brzegiem Jeziora Lusowskiego.
 
Teoretycznie gdzieś za horyzontem jest Jezioro Lusowskie
 
Teoretycznie, bo faktycznie go nie widać. Sama droga jest jednak dość malownicza, choć prowadzi przez pola, przez co wiatr potrafi się dać we znaki. 
 

Na zdjęciu: malownicza trasa

Te dwa białe punkty to łabedzie pływające w dużej kałuży na polu. Nie, ja też nie rozumiem.
 
Dalsza część trasy prowadziła przez Jankowice. Jankowice to pełna uroku osada, gdzie dystyngowani mieszkańcy przechadzają się w melonikach po zacienionych alejkach.... haha nie. W Jankowicach tubylcy puszczają wieśniacką muzykę przez głośniki w komórkach, a do tego do oka wleciała mi muszka, więc fuck you very much, Jankowice (jeśli ktoś mieszka w Jankowicach, to serdecznie przepraszam, ale naprawdę muszka wleciała mi do oka i negatywnie nastroiła mnie do tej miejscowości).
 
 
Na zdjęciu: na pewno nie Jankowice
 
Z Jankowic blisko już do celu mojej podrózy. Po drodze minąłem jeszcze gigantyczną rezydencję na wzgórzu, której nie powstydziłby się nawet Justin Bieber gdyby został papieżem. Na wszelki wypadek nie robiłem zdjęć by nie denerwować snajperów na wieżyczkach strażniczych.
 
To już naprawdę koniec
 
Po wizycie u naj-koleżanki (ma naprawdę zajebisty domek, chcę się przeprowadzić na wieś) pozostało już tylko wrócić do domu mniej więcej tą samą drogą, choć zamiast przejazdu przez las komunalny i Lasek Marceliński wybrałem jazdę dziwacznym tworem udającym ścieżkę rowerową wzdłuż Bukowskiej (serio, jest to ścieżka rowerowa przechodzaca z ciągu pieszo-rowerowego w ciąg pieszo-samochodowo-rowerowy, z oznakowaniem robionym przez kogoś w zaawansowanym stadium uzależnienia od cracku), a później ścieżką rowerową wzdłuż Bułgarskiej (przypominającej tor przeszkód, z pieszymi w charakterze pachołków). 
 
Super cool story, bro.



środa, 17 kwietnia 2013

Akt III...

... w którym jeżdżę na rowerze, a Najlepsza z Żon składa pozew rozwodowy.

Nadeszła wiosna, a Najlepsza z Żon zrobiła mi psikusa i wybyła na tydzień do Najlepszej z Teściowych, zostawiając mi na odchodne prośby i groźby bym nie wychodził na rower bez niej. Jako NajlepszyNajgorszy z Mężów słowa te puściłem jednak mimo uszu i w sobotę założyłem moje bayeranckie sofiksy z promocji w markecie i inne szałowe ciuszki i ruszyłem na podbój Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego.
 
 
 

 Sometimes I feel like I don't have a partner
 
 
 
Podbój rozpoczął się pod mostem Przemysła, gdzie o mało nie rozciąłem opony na potłuczonej butelce po wódce. Szlak dalej prowadził wyjątkowo dziurawą dróżką wzdłuż ogródków działkowych, która dopiero po kilkuset metrach przeszła w nieco lepszej jakości ścieżkę.
 
 
 
Ścieżka wkrótce przeszła w ulicę Ku Dębinie, przechodząc pod nasypem kolejowym.
 

Ulica Ku Dębinie doprowadziła do (niespodzianka!) parku Dębina, gdzie szlak wiódł brzegiem bezimiennych jeziorek.

Mimo słońca i wysokiej temperatury na wodzie pozostała jeszcze częściowo tafla lodu


 

 
Z parku szlak prowadził następnie ścieżką rowerową na Dolnej Wildzie w stronę Lubonia i wiaduktem nad autostradą A2.
 
uuuuuuuu I'm the king of the wooooorld uuuuuuuuu
 
 
 
W Luboniu zjechałem z głównej ulicy i drogą między zabudowaniami miasteczka dotarłem do stadionu miejscowego klubu piłkarskiego Fogo Luboń.
 
Próbowałem znaleźć jakąś przyśpiewkę kibiców Fogo i umieścić ją pod zdjęciem, ale moje google-fu zawiodło
 
 
W tym miejscu pojawił się mały problem, gdyż zniknęło oznakowanie niebieskiego szlaku rowerowego (lub ja nie potrafiłem go dostrzec herp derp). Jadąc na wyczucie dotarłem na teren pobliskiego osiedla, gdzie nadal trwały prace budowlane, a brukowana ścieżka raptownie urwała się przed leżącymi nieopodal hałdami piachu.
 
Dbaj o piękno i czystość przyrody
 
 
Przezorny i dobrze przygotowany do drogi rowerzysta niewątpliwie zabrałby ze sobą dokładny plan szlaku by zapobiec podobnym sytuacjom. Nie jestem jednym z tych rowerzystów, więc po kilku minutach błądzenia po okolicy postanowiłem wrócić do głównej drogi prowadzącej przez Luboń, dojechać do ścieżki rowerowej prowadzącej przez Łęczycę, "a później się zobaczy".
 
Być może oznakowaniem szlaku były po prostu puste plastikowe butelki? It is a mystery
 
 
"Się zobaczyło" na dworcu w Puszczykowie, skąd blisko już było do koryta Warty, gdzie odnaleźliśmy się z dawno niewidzianym niebieskim szlakiem. I missed you, bro.
 
 
Ach tak panie docencie, eklektyczne połączenie typowej architektury bristolskiej schyłku XIX wieku z pełnym klasycznych naleciałości quasi-rokoko spopularyzowanym przez przedstawicieli szkoły Holzhausena




Warta fajna, trochę śmierdzi
 
 
Dalsza jazda szlakiem na południe okazała się jednak niemożliwa, gdyż schodząca w tym miejscu nad samo lustro wody ścieżka była zalana prawdopodobnie z powodu wiosennych roztopów. Nie chciałem jeszcze wracać do Poznania ani błądzić po okolicznych chaszczach szukając miejsca, w którym szlak nie jest zalany, udałem się więc w stronę Puszczykowa.
 
W Puszczykowie... kompletnie się zgubiłem. Po zjeździe z ronda "Puszczyk" (gratuluję lokalnym władzom dużej wyobraźni) błądziłem po okolicznych uliczkach, by wyjechać po jakimś czasie w... Mosinie, u zbiegu dróg wojewódzkich 430 i 431. Zaczęło zbierać się na deszcz, więc postanowiłem wracać, udając się szosą 431 w stronie Kórnika i zjeżdżając w ulicę Nadwarciańską, prowadzącą z powrotem do Puszczykowa, gdzie zresztą ponownie napotkałem niebieski szlak.
 
 
Szosa Mosina-Kórnik
 
 Zabytkowy cmentarz przy Nadwarciańskiej
Tabliczka prawdę ci powie
 
Chmury pogroziły deszczem i zniknęły
 
Nadwarciańską dotarłem do punktu wyjścia, czyli dworca w Puszczykowie, skąd wróciłem do niebieskiego szlaku nad rzeką i ruszyłem w stronę Poznania. Szlak prowadził malowniczym brzegiem Warty, miejscami wchodząc głębiej w las, tu i ówdzie przerzucone były mostki nad niewielkimi rzeczkami.
 







 
Szlak odbija w pewnym momencie od Warty i prowadzi wzdłuż jeziorka Kocie Doły, popularnego wśród wędkarzy i kaczek.
 
A może jednak Kacze Doły, ho ho ho
 
Jadąc dalej rozwiązałem wreszcie tajemnicę znikającego za stadionem szlaku - prowadzi on między wspomnianymi hałdami piachu obok terenu budowy nowych bloków na osiedlu Nad Wartą (znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie zakładów produkujących masy betonowe - miłego mieszkania).
 
Cool story.