środa, 1 maja 2013

Akt V

...w którym jeżdżę z żoną, hosanna!
 
Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym mogłem spełnić swój małżeński obowiązek i wybrać się na przejażdżkę rowerową z Księżną Ratajską. Z niewiadomych powodów (czyt. bo zapomniałem) nie wzięliśmy niestety ze sobą żadnego aparatu fotograficznego, niniejszą nocię zdobić będą zatem zamienniki.


Ja i żona na rowerach, for real
 
Na cel dziewiczej podróży wybraliśmy Maltę (how original), a później "się zobaczy". W moim przypadku "się zobaczy" oznacza jakiś idiotyczny trip bez przygotowania (przykładowo, kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi wybrałem się "na godzinkę" na rower, po czym fantazja zawiodła mnie do Piotrkowa Trybunalskiego, skąd wróciłem po 6 godzinach, pedałując rzęsami), miałem jednak ze sobą nienawykłą do jazdy rowerem żonę i liczyłem, że to utemperuje moje zapędy.
 
Przysięgam kochanie, nie powiedziała mi, że jest w ciąży
 
Wzdłuż Malty prowadzi wygodna ścieżka rowerowa, z dobrze widocznym znakiem "zakaz ruchu pieszych" przy wjeździe, dwa metry obok jest też szeroki deptak dla ruchu pieszego. Zgadnijcie, którą drogę wybierają piesi.

Na górze róże
Na dole fiołki
Wykurwiać ze ścieżki
 
Trasa prowadzi wchodzi następnie w las i prowadzi wzdłuż ogrodzenia Nowego ZOO. Najlepsza z żon w tym miejscu zaczęła zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia i wreszcie mogłem powiedzieć jej to, co ona zawsze mówi mi w sypialni ("musisz popracować nad kondycją, kochanie").
 
 
Za lasem trasa przekracza ulicę i dalej prowadzi skrajem Stawu Borowik, by następnie zakręcić, dobić z powrotem do ulicy Browarnej i znów skręcić nad wodę, tym razem nad Młyński Staw. Dróżka prowadzi dalej przez las, do grobli dzielącej Młyński Staw i Staw Antoninek. Koło grobli minęliśmy jakąś młodzież, prawdopodobnie pacjentów lokalnego Ośrodka Leczenia Przewlekłego Nieżytu Nosa, bo nikt z odrobiną powonienia nie przebywałby dobrowolnie w miejscu, w którym tak koszmarnie jebie.
 
Wyobraźcie sobie, jak bardzo musiało śmierdzieć by ten gość zrobił taką minę. Już? To na grobli śmierdziało bardziej.
 
Droga prowadziła dalej wzdłuż torów kolejowych, po czym odbiła w lewo w las, gdzie mimo dość dziurawej nawierzchni jechało się bardzo przyjemnie (bo nie było tam żadnych ludzi).
 

Tak jeździliśmy (nie)
 
Leśna droga przeszła w ulicę Majakowskiego, która doprowadziła nas do ulicy Dymka, czyli praktycznie na miejsce startu, skąd przez Chartowo wróciliśmy do domu. Po podliczeniu odległości okazało się, że przejechaliśmy ponad 20 km, choć zupełnie nie czuło się tej odległości... to znaczy ja nie czułem, bo Najlepsza z Żon przez kolejnych kilka dni siadać mogła tylko na mięciutkich podłożach.
 
 
 

 
Umrę za to, ale było warto